Dzień wyjazdu przywitał nas piękną pogodą. Po spakowaniu wszystkiego do tankbaga, obraliśmy kurs na południe. Pojechaliśmy przez Dobczyce, by ominąć korki na rozkopanej wówczas Zakopiance, a później prosto na Chyżne, zatrzymując się po drodze na tankowanie i wymianę pieniędzy.
Mając w planach trochę zwiedzania, zaraz za granicą polsko-słowacką ruszyliśmy na Oravicę. Droga okazała się całkiem przyjemna – wiodła przez piękne lasy i o tej godzinie nie była bardzo oblegana. Bez zatrzymywania się dojechaliśmy do Zuberca, by następnie odbić na Zverovkę. Tam dopiero można było wręcz dotknąć wspaniałego, gęstego lasu. Mimo iż służby drogowe nie wpuszczały dalej samochodów licznie napływających turystów, motocyklem udało nam się dojechać do samej miejscowości. Okazała się ona bardzo ładna, jednak tłumy nas odstraszyły i zawróciliśmy, by kontynuować podróż do naszego celu.
Jadąc z Zuberca na południe, natrafiliśmy na rewelacyjne zakręty i piękne punkty widokowe. Zatrzymaliśmy się w jednej zatoczce postojowej, by porobić zdjęcia i dać motocyklowi odpocząć parę minut. Przy okazji spotkaliśmy spora liczbę Polaków w samochodach, którzy wybrali się na podobną przejażdżkę, lecz ani jednego motocyklisty.
Odpaliliśmy motocykl i pojechaliśmy dalej w kierunku Liptovskiego Mikulasa. Jak tylko zjechaliśmy z gór, natrafiliśmy na Liptovską Marę – największy zbiornik wodny na Słowacji (powierzchnia 22 km², głębokość 45 m), powstały ze spiętrzenia wód Wagu za pomocą zapory zbudowanej w latach 1965 – 1975. Ominęliśmy szerokim łukiem parking i plażę, by po chwili znaleźć boczną drogę zakończoną metalowym molem nad zalewem. Tam zaparkowaliśmy motocykl i zajęliśmy się konsumpcją prowiantu połączoną z moczeniem nóg w chłodnej wodzie.
Zebraliśmy się jednak po kwadransie, gdyż celem naszej podróży były jaskinie. Niestety, zaraz natrafiliśmy na korek powstały na drodze do Aquaparku Tatralandia – jednego z największych parków wodnych, dysponującego m.in. gorącymi źródłami, z których słynie cała okolica. Na szczęście udało nam się szybko go wyminąć i pojechaliśmy prosto na Dolinę Demianovską. Co prawda zgubiliśmy się na chwilę w Mikulasu, ale wyszło nam to nawet na dobre, bo dzięki temu zrobiliśmy zakupy.
Droga do Demianovskiej Doliny jest bardzo ładna i tutaj dopiero zaczęliśmy spotykać motocykle, z czego większość w chromach i na niemieckich rejestracjach. Wymijając mnóstwo pensjonatów, dotarliśmy w końcu do parkingu, z którego można było podejść do Demianovskiej Jaskini Lodowej. Jaskinia ta jest znana przede wszystkim z tego, iż w dolnej jej części przez cały rok utrzymuje się pokrywa lodowa. Przyciąga również olbrzymimi komnatami i różnorodnością zjawisk krasowych. Jest ona bardzo dobrze dostępna dla turystów i świetnie oświetlona. Zwiedzanie trwa około godziny, warto więc zabrać ze sobą coś cieplejszego, by nie przemarznąć.
Po wycieczce do Jaskini Lodowej nadal czuliśmy pewien niedosyt, zwłaszcza że głównym celem naszej podróży miała być Demianovska Jaskinia Wolności. Kolejne opłaty za parking, wstęp i fotografowanie, chwila oczekiwania na wejście i już znaleźliśmy się w środku. Jaskinia jest olbrzymia. Zachwyca zjawiskami krasowymi, różnorodnością barw, podziemną rzeką i jeziorami. Wielobarwne nacieki na stalaktytach, niebiesko-zielone oczka wodne, a wszystko to dostępne na wyciągniecie ręki, świetnie oświetlone i przygotowane do zwiedzania. Bez wątpienia jest to jedna z najpiękniejszych jaskiń, w jakich dane mi się było znaleźć. Więcej o obu jaskiniach można poczytać na stronie http://www.ssj.sk/.
Po tych atrakcjach zdecydowaliśmy się na spóźniony obiad, po czym udaliśmy sie w drogę powrotną. Przed Mikulasem odbiliśmy na Ruzomberok, by nacieszyć się asfaltem słowackiej autostrady. Po drodze minęliśmy kilka miejscowości, które za sprawą gorących źródeł stanowią nieźle rozwiniętą, choć niezbyt tanią bazę noclegową.
Z Ruzomberoka pojechaliśmy na Dolny Kubin, zaliczając po drodze międzytankowanie, po czym uderzyliśmy nad Oravsky zalew. Omijając skrzętnie płatne plaże, znaleźliśmy w końcu tuż przy tamie kawałek miejsca idealny na odpoczynek. Nie mogąc się powstrzymać, zostawiliśmy wszystko na brzegu i wskoczyliśmy do wody.
Jeszcze z tafli zalewu Oravskiego pożegnaliśmy słońce, które skryło się za pobliskimi lasami, a i cumujące do kei ostatnie łódki uświadomiły nam, że najwyższy czas ruszać do domu. Zebraliśmy się więc szybko, kierując się już prosto na Kraków. Na miejsce dotarliśmy w nocy, lekko przemarznięci, ale zadowoleni z wycieczki.